Przynosimy artykuł naszego autora, czeskiego księdza Lea Zerhaua.
Podczas swoich urlopowych wędrówek po Czechach, przy odskoku do Polski, spotkałem się wreszcie z Gerhardem Hirschfelderem. Chodzi o kłodzkiego księdza, który zginął w wojnie za opór przeciw nazizmowi w niemieckim obozie koncentracyjnym, a niedawno został ogłoszony błogosławionym. Ponieważ w ciągu ostatnich lat kilkakrotnie odwiedziłem Kłodzko, natrafiłem parę razy na jego ślady, ale nigdy nie miałem czasu przyjrzeć się im bardziej. Tym razem mi się to udało. Przyjechałem do Czermnej, gminy, w której błogosławiony Gerhard kiedyś działał, a która dziś jest częścią miasta uzdrowiskowego Kudowa-Zdrój. (Kłodzko, jak wiadomo, jest obszarem, który był kiedyś czeski, potem niemiecki, a dziś jest polski. Owa Kudowa była chyba dawniej czeską Chudobą – czeskie słowo Chudoba po polsku znaczy Ubóstwo.) Przy kościele odwiedziłem symboliczny grób błogosławionego Gerharda i wdałem się w rozmowę z miejscową siostrą zakonną. Dowiedziałem się, że właśnie poprzedniego dnia były imieniny Gerharda. Natchnęło mnie to, a równocześnie trochę zmartwiło – że nie trafiłem z odwiedzinami jeszcze dokładniej… Ale wkrótce okazało się, że właśnie w dniu mojej wizyty odbywa się spotkanie mieszkańców tej gminy i żywych świadków błogosławionego. Błogosławiony Gerhard sprawił mi więc wyjątkowy prezent. Odnalazłem dom, w którym odbywało się spotkanie. Wokół stołu siedzieli starsi ludzie, którzy rozmawiali między sobą czeszczyzną przypominającą Trautenberka z Karkonoskich bajek. Miałem odwagę wmieszać się pomiędzy nich, chociaż nikt nie przypuszczał, co tam mogę robić. Nie wyglądałem na świadka… Stopniowo udało mi się uzyskać zainteresowanie i zaufanie kilku z nich. Pewnie pomogła i księżowska koloratka. Niektórzy wspominali swoje powojenne dzieciństwo, kiedy teren obsadzili Polacy i zaczęli powoli wypierać niemieckich mieszkańców. Ciekawe jest, że jeszcze kilka lat po wojnie w Czermnej funkcjonowała szkoła dla niemieckich mieszkańców, co ciekawe – czeska. Stąd wzięła się owa trautenberska czeszczyzna. Niektóre z dorastających dzieci zdecydowały się potem odjechać do Czech. Właściwie nie do końca zrozumiałem, dlaczego właśnie tam. Zawsze mi się wydawało, że Polacy zachowywali się wobec Niemców po wojnie lepiej niż my. Rodacy mi jednak wyjaśnili, że czeska nagonka wypływała głównie z dekretów Benesza, które jednak nie odnosiły się do Niemców z Kłodzka. Poza tym okolice Náchodu nie należały do Sudetów, tak więc stosunki między mieszkańcami sąsiednich terenów nie były tu naznaczone jakimiś sporami o ziemię. Na odwrót – Czesi zaproponowali kłodzkim Niemcom, żeby się na krótko osiedlili u nas, że z czasem zabiorą Kłodzko Polakom i Niemcy będą tam mogli wrócić. Kłodzki imperialny sen czeskiej polityki był u nas po wojnie niewątpliwie żywy. Kłodzcy Niemcy odeszli więc stopniowo do nas, gdzie musieli opłacać co roku pozwolenie na pobyt i wytrzymywać wspomnienia na nazizm i dopiero w latach sześćdziesiątych odeszli w większości do zachodnich Niemiec.
Na spotkaniu między Niemcami wyróżniała się jedna starsza pani, już dziewięćdziesięcioletnia, która jako jedyna pamiętała błogosławionego Gerharda. Czekałem aż mi przekaże o nim jakieś istotne duchowe informacje, ale byłem trochę rozczarowany. Stale tylko powtarzała, że „on był taki sam dla wszystkich”. Aż stopniowo zacząłem rozumieć, że „być takim samym dla wszystkich” nie jest tak nieistotne. Że w tym leży zasadniczy element misji kapłańskiej. Jak mówi polski jezuita, o. Augustyn, do księży – „ludzie was mają kochać – nie wymawiajcie się temu, że jesteście prorokami”. „Oni mówią, że on głównie z tą młodzieżą, ale ja wiem, że on tak rozmawiał z każdym. To było cudowne” – mówiła staruszka. I dalej mówiła o sobie: „Wiecie, ja nie wiem, dlaczego mi to Pan Bóg daje, że jestem tu tak długo. A teraz rozmawiali ze mną wszyscy ci kardynałowie i ojciec święty, to jest jeszcze ten Benedykt pisał ze mną. Ja się temu dziwię” – przywoływała międzynarodowe zainteresowanie jej wspomnieniami dotyczącymi błogosławionego księdza. Wokół nas cykały aparaty polskiej prasy i telewizji, która kręciła dokument o spotkaniu. Staruszka wyszeptała mi jeszcze na ucho przy pożegnaniu parę dodających otuchy słów. Ucieszyły mnie. Chyba też ma w sobie coś z ducha błogosławionego Gerharda. O dziwo, żyje u nas, w Náchodzie. Żegnałem się z Czermną z uczuciem, że dostałem od błogosławionego Gerharda piękny podarunek. Uświadamiam sobie to również dlatego, że mam w sobie z poprzednich pokoleń niewątpliwie krew czeskich Niemców. Czytałem potem w gazetce ściennej kościoła różne cytaty z listów błogosławionego Gerharda. Tchnęło na mnie coś, co zawsze łączyłem z niemieckim katolicyzmem, przynajmniej w jego tradycyjnym obliczu. Jakaś Heimatlichkeit – czy to właściwe słowo? Czy to przypadek, że coś podobnego emanuje z Babuni Bożeny Niemcowej, której akcja rozgrywa się kilka kilometrów od Czermnej? Zapach domu, za którym ludzie tęsknią, a który tu na ziemi tak często tracą. Na koniec uśmiałem się w miejscowym kościele. Z jednej strony spogląda tam na wierzących podobizna błogosławionego Gerharda Hirschfeldera. Troszkę przypomina oblicza filmowych oficerów Wehrmachtu albo SS. A obok niego miejscowi wierzący umieścili wizerunek błogosławionego Jerzego Popiełuszki. Nic nie mam przeciwko Popiełuszce, ale co, na Boga, ma wspólnego z Czermną? Chyba jednak trudno jest czcić członka narodu, który był zmuszony do odejścia.

